Reklamy
Porady psychologiczne
Ciągle ciągnąca za sobą życiowe ofiary, podpierająca kulawych, wylizująca cudze rany, sama uginam kark i proszę o pomoc.
Witam.
Znalazłam testy i wyszło mi, że nie mam prawa funkcjonować poza zakładem zamkniętym, bo jestem zagrożeniem dla innych lub siebie. Jakoś nie chce mi się opisywać wszystkiego od początku. Potrzebuję pomocy, bo już mi ręce opadają.
Posłużę się kalendarzem:
26-04-2005. Za co mnie to wszystko spotyka? Nim napiszę, co się stało, powiem, że zagrożenie minęło. W ubiegła środę Michał spadł z dachu z 6 piętra na beton. Nie wiem jak, nie wiem nic i nie chcę wiedzieć. Trzy dni w agonii, bez szans na przeżycie. Badania: mózg z powietrzem, pęknięta czaszka, serce stłuczone, pęknięte płuco, odma, krwawiąca wątroba, uszkodzone nerki, złamane udo, paraliż prawej ręki, lewa noga sztywna. Respirator, sztuczne serce. Potem cud. Mózg w porządku, kręgosłup w porządki, nerki ruszyły, wątroba cała, jedno płuco całe. Sam oddycha, serce pracuje, jakby nic się nie stało.
W sobotę badania potwierdziły ogólny stan dobry, wyniki w normie. Żyje. Boże, on żyje i żył będzie. Nie mam komu wypłakać się, nie mogę płakać, muszę być silna. Od wczoraj Misiu je, rozmawia, żartuje, a ja zostałam wygoniona do domu przez lekarzy. Musze być silna, bo powrót do zdrowia za wiele tygodni, może miesięcy. Czeka nas operacja uda, czekamy na wyjęcie drenu ze zdrowiejącego płuca. Byłam ryczeć. Puściły nerwy. Wreszcie łzy. Trzymaj kciuki. Nie myśl, że jestem bezduszna, ale potrzebowałam wyartykułować swój bój. Od jutra wolno mi siedzieć przy Misiu tylko w dzień. Nie chcę i nie potrafię rozmawiać z Arkiem. Idę, położę się, może zasnę.
27-08-2005. Witaj. Jak w temacie - zwykła d... Znowu wszystko się popieprzyło. Dwa tygodnie w Chorwacji były super. A potem nagle Michał zaczął chorować. Od bólu uszu zaczęło się. Gorączka 38,8. Na drugi dzień uszy przeszły, zaczął się ból w lewym barku i mostku. Ból tak mocny, że oddychać nie mógł. Ratowałam, czym miałam. Antybiotyk o szerokim spektrum działania i pyralgin. Baliśmy się chorwackich lekarzy, liczyliśmy na to, że to przejściowe. Niestety było źle. Zdecydowaliśmy, że jak tylko lekko odpuści, wracamy do domu. Po trzech dniach i dwóch nocach spędzonych przez Michała w fotelu, bo tak mniej bolało, po zapakowaniu go środkami przeciwgorączkowych i przeciwbólowych ruszyliśmy w drogę. Pogoda nie pomagała nam. Lało od Chorwacji. Jechaliśmy 24 godziny. Misiek dał radę. W domu natychmiast poszliśmy do lekarza. Lekarz pierwszego kontaktu potwierdził moją metodę leczenia. Kazał dalej podawać ten antybiotyk i czekać. No to czekaliśmy. Misiek dalej gorączkował i cierpiał. Spaliśmy na zmianę w fotelu lub łóżku. To znaczy on przysypiał, a ja liczyła ilość oddechów na minutę i poprawiałam mu poduszki. Po paru dniach miałam dość patrzenia jak się męczy i znowu zawiozłam go do lekarza. Nadal miałam czekać. Lekarz ponownie nie znalazł niczego w płucach i sercu. Twierdził, że to jakiś wirus przeziębieniowy. W ubiegłą środę wydawało się, że jest lepiej, w czwartek też, a w piątek wieczorem wróciło. Wróciłam do lekarza, wymusiłam badanie krwi. Zrobiliśmy w poniedziałek, odebraliśmy we wtorek. Ja się na tym słabo znam, ale jak zobaczyłam OB 95 i inne przekroczenia normy, natychmiast zażądałam skierowania do szpitala. W 15 minut miałam Misia w samochodzie i byłam w szpitalu, w którym go ratowali w kwietniu. Osłuchali, opukali. Nic nie znaleźli. Zrobili prześwietlenie klatki piersiowej i barku, który go tak bolał przy oddychaniu i wyszło dziwne, bezobjawowe zapalenie płuc. Czekając na zdjęcie zobaczyła nas lekarka z OIOM-u. Pooglądała wyniki i na odwrocie napisała sugestię dla lekarza z izby przyjęć. Sugerowała USG serca i EKG, plus badania enzymów sercowych. Metodą ping-ponga odesłali nas do innego szpitala, bo oni są chirurgami, a nie pediatrami. Zapakowałam słabnącego Misia do auta i pojechałam sama, bo na karetkę mogliśmy czekać do 5 godzin. Na oddziale pediatrycznym pooglądali zdjęcie i przyjęli. Zaczęły się badania, pobieranie krwi. Wyniki były bardzo złe. Zostałam z Misiem. Podano mu silny antybiotyk i znowu mieliśmy czekać. W piątek rano pani ordynator wysłała nas na USG serca i wyszło......... Wg kardiologów Michał ma zapalenie mięśnia sercowego, jakieś skrzepy i dużo płynu we wsierdziu do tego eukardię (czyli przyspieszony puls do 120 na min.). Lekarze spanikowali. Spakowałam się i znowu sama zawiozłam Michała do kliniki kardiologii dziecięcej, bo tak szybciej. Na kardiologii już byli uprzedzeni, że przyjedziemy. Po nerwowości lekarzy poznałam, że jest kiepsko. Zaczęła się akcja. Natychmiast ekg, potem pobieranie krwi na wszelkie możliwe analizy. Przy robieniu usg serca zrobiło się konsylium. Czterech lekarzy przyglądało się monitorowi. Siedziałam obok i zajarzyłam, że coś się dzieje. Słyszałam, że koncentrowali się nad możliwością oderwania się zakrzepu, który znaleźli poprzedni lekarze. Zrozumiałam, że to oznacza zator i operację natychmiastową. A potem ulga, bo wyjaśniono mi, że poprzednie usg robili kardiolodzy dla dorosłych, a serce zdrowego dziecka wyglądać może jak bardzo chore serce dorosłego. Potwierdzili istnienie zbyt dużej ilości płynu, ale dla nich taka nieprawidłowość jest żadną, bo nie grozi niczym. Stany gorączkowe i ból jest ich zdaniem, albo skutkiem dziwnego zapalenia płuc, albo jakiejś bakterii gdzieś w organizmie, serca nie można wykluczyć. Pochwalili lekarkę z poprzedniego szpitala, że sama nie dłubała w Michale. Też jestem jej wdzięczna. Byłam zdruzgotana akcją, bo po jednym dniu podawania antybiotyku w poprzednim szpitalu Michał zaczął zdrowieć. Temperatura spadła i przestało go boleć. Czuł się świetnie. Nawet noc przespał cała, pierwszy raz od dwóch tygodni. A tu masz - kardiologia. Widać ten antybiotyk pomaga, bo podają go nadal, a Michał już nie gorączkuje i czuje się świetnie. Lekarza, pod których opieką teraz jest powiedzieli, że gdyby Michał nie miał takiej przeszłości, zostałby już wypisany do domu. Ponieważ jest po wypadku, w którym nastąpiło stłuczenie serca i pęknięcie płuc, lekarze nie wypuszczą go wcześniej niż po pełnej diagnostyce. Robimy bilans płynów, krew i jakieś posiewy z gardła i odbytu pojechały do Sanepidu. W poniedziałek będzie wiadomo, co jest.
Ja już nie mam siły. Zwyczajnie wysiadłam. Po wypisaniu z chirurgii, ciągle nie mogłam się nadziwić, że nie sprawdzili, w jakim stanie są organy wewnętrzne, że zajęli się tylko nogą i ręką. Ciągle czekałam na bombę z opóźnionym zapłonem. Sama, tuż przed wyjazdem, zrobiłam mu badania krwi. Wyniki były rewelacyjne. Pięć razy pytałam czy pomysł wyjazdu jest dobrym pomysłem. Wszyscy lekarze wręcz zalecali. Dwa tygodnie było świetnie. Misiu ćwiczył, pływał. Osiągnęliśmy sukces, kule poszły w kąt. Ręka, ciągle przeze mnie masowana, jest już prawie sprawna. Czekając w szpitalu chirurgicznym na zdjęcie, wpadliśmy do rehabilitantki, która na nogi go stawiała. Była zachwycona. Gratulowała postępów. W obecnym szpitalu muszą pytać, która ręka jest (była) porażona, bo trudno poznać. Szlag by to… dane nam było odetchnąć i znowu zwykła d... Jak to nie będzie fałszywy alarm, a coś poważnego, to nie wiem czy dam radę. Pewnie dam, bo co robić?
Stan na dzisiaj: syn zdrowieje, ale nie odpuszcza mi psychicznie. Czołga mnie codziennie. Jestem na bezpłatnym urlopie wychowawczym. Zwariuję jako gosposia. Rzuciłam palenie po 20 latach i za tydzień zobaczę 100 na wadze. Jem, jakby od tego zależało życie syna. A mąż? Zgasła gwiazda jedynego idola. Jeszcze nie zdecydowałam, co czuję do niego, bo teraz nie jest ważny.
Proszę o pomoc lub kontakt z dobrym specjalistą. Jestem kompletnie zrażona do psychologa z poradni. Dała mi popalić, gdy potrzebowałam pomocy po soczystych opowieściach męża o jego romansie.
Gdyby nie konieczność wożenia syna na rehabilitację, pewnie rzuciłabym wszystko i zaszyłabym się w lesie. W nocy nie śpię, w dzień wyleguję się. Cokolwiek robię, zawsze rzucę w połowie. Boję się dźwięku karetki, w nocy wstaję i słucham, jak syn oddycha. Do tego objadam się i próbuję zwrócić, ale mi nie wychodzi. Czasami wprowadzam się w stan kompletnego szaleństwa. Rzucam się na pana męża i jego doprowadzam do stanu graniczącego z udarem. Już potrafię manipulować jego emocjami. Po ataku nienawiści do męża, przekierowuję ją na siebie. Za rolę silnej i zorganizowanej kobiety po przejściach należy mi się Oskar. Zataczam coraz mniejsze kręgi wokół leków nasennych. Nie opisuję moich stanów, bo nie wiem czy mam nimi Pani głowę zawracać. I na co to mi przyszło? Ciągle ciągnąca za sobą życiowe ofiary, podpierająca kulawych, wylizująca cudze rany, sama uginam kark i proszę o pomoc.
Pozdrawiam.
Ech gdyby można było zresetować w mózgu i pamięci ostatnie trzy lata.
odpowiada Ela Kalinowska, psycholog
Witam,
jestem bardzo poruszona Pani listem - dużo Pani ma za sobą przeżyć... Dużo siły i energii życiowej było potrzebne, aby przez to wszystko przejść - zastanawiam się co Pani daje siłę teraz...? Wyobrażam sobie, że nie było łatwo napisać ten list, prosić o pomoc...Proszę mi powiedzieć coś więcej o tej pomocy - co by się zmieniło w Pani życiu, gdyby ta pomoc okazała się skuteczna. Co wtedy Pani robiłaby inaczej, jak by się wtedy Pani czuła, jak by zmieniły się Pani myśli?
Pisze Pani, że gdyby nie rehabilitacja, zaszyłaby się Pani w lesie. Rozumiem, że to takie pragnienie - marzenie. Ale przez chwile wyobraźmy sobie, że byłoby to możliwe - co by to dało - takie "zaszycie się w lesie".
Serdecznie pozdrawiam
Ela Kalinowska
Witam.
Co mi daje siłę?
Diabli wiedzą. Pewnie to samo, co kazało mi pięściami bronić mamę przed pijanym ojcem, gdy miałam 12 lat. To samo mnie trzymało, gdy tato umierał na moich rękach, a mąż cierpiał zakochany. A jednak mnie to boli jeszcze.
Całe życie walczyłam. Wyczytałam w tysiącach książek, że jak się chce, to można wszystko. Byłam odkrywcą, zdobywcą, wojownikiem. Zawsze miałam pod górę, ale jakoś mi się udawało. Jestem najmłodszym dzieckiem moich rodziców. Siostra jest starsza o 14, a brat o 12 lat. Kiedyś byłam dla nich smarkulą pętającą się pod nogami. Teraz jestem dla nich guru, wyrocznią we wszystkim. Za dużo tego wyliczania.
W skrócie jest tak. Otoczenie oczekuje ode mnie prawidłowych decyzji, mam być ciągle gotowa i silna, a mi już wszystko się rozjechało. Mam ochotę krzyknąć im wszystkim w twarz: odczepcie się ode mnie, bohater jest zmęczony. Kiedyś próbowałam, ale naskoczyli na mnie, że pieszczę się. Tak samo było, gdy czując podświadomie romans męża, poprosiłam mamę o klucze od wolnego mieszkania. Miałam swoją filozofię. Jak się wyniosę na tydzień, dwa, to chłop na kolanach przypełznie. Pewnie by przypełzł, ale po naradzie rodzinnej zdecydowano, że kluczy nie dostanę, bo mi się w głowie przewraca. Mam pilnować dorobku. Pewnie rodzeństwo bało się, że okopię się w spodziewanym spadku. Pary z ust nie puściłam, dlaczego chcę być sama. Do dzisiaj ukrywam przed rodziną rogi. Nie chcę im zabrać herosa, jakim jest dla nich pan mąż. Niech sobie będzie.
Źródeł tej siły trzeba by szukać pewnie w marzeniach. Całe życie marzyłam. O dorównaniu rówieśnikom, o lepszym, godniejszym życiu, o podróżach, o miłości odwzajemnionej.
Marzenia to jedno, a poczucie godności i honor, to drugie. W najgorszej biedzie nie pokazywałam łez. Nikt nie widział mnie płaczącą, tylko mój zardzewiały kaloryfer w domu rodziców. Słabość jest grzechem - to nauka wyniesiona z domu. Przynajmniej tak odczytywałam sygnały.
[Jak wytłumaczyć 16-latkowi, żeby reagował najpóźniej po 4 zwróceniu mu uwagi na ten sam temat? To taka dygresja na temat tego, co się dzieje za moimi plecami.]
A teraz przejdę do konkretów. Zastanawiam się, jakiej pomocy oczekuję? Czy chodzi mi o to, żeby ktoś, kto ma do czynienia z psyche, pogłaskał mnie po głowie i powiedział: tak, jesteś taka biedna, a zarazem dzielna. Czy chcę, aby ktoś mnie kopnął w mózg i zabronił jęczeć? Gdybym to wiedziała, nie robiłabym z siebie bohaterki jednego z odcinków brazylijskiego serialu. Zawsze wiedziałam, co robić (albo mi się wydawało, że wiem). Teraz czuję się bezradna.
A może to zwyczajna menopauza nałożona na mocne osłabienie fizyczne?
Pierwszy raz w życiu potrzebuję, żeby ktoś za mnie myślał, organizował wszystko lub pokazał metodę poukładania jutra. Przecież są jakieś metody naukowe wyciągania ludzi z kompletnego niechciejstwa życiowego. Najmniejsza pierdoła, która trzeba załatwić, staje się dla mnie szczytem nie do przebrnięcia. Każdy termin odsuwam. Wszystko zrobię jutro, pojutrze. Byle nie dziś.
I ta przeklęta nadwaga, której nie potrafię zwalczyć, ani zaakceptować. Rano wstaję i mówię do lustra: cześć kaszalocie. A drugiego dnia mówię: Błagam, zrób coś dla siebie, nie żryj.
No ładnie! Jeszcze trochę, a zacznę do siebie „ego” mówić.
A teraz o lesie.
Jest taki dom w lesie. Tam jestem szczęśliwa. Mogłabym nic nie robić. Zero zakupów, gotowania, sprzątania, ciągłego organizowania. Mogłabym malować, albo czytać. Wymyśliłam teraz, że mogłabym ten dom zamienić na 4 ściany, ale takie zupełnie odizolowane od ludzi. Ciekawa jestem ile wytrzymałabym leżąc, oglądając TV, czytając książki? Kiedyś wyłudziłam od rodzinnego lekarza tabletki. Takie fioletowe. Xenal czy jakoś tak. Wzięłam ich chyba ze 3, zaraz po śmierci taty. Miały być łagodne, a ja popadałam w stan oderwania ciała od duszy. Niby widziałam, co się dzieje, ale dokładnie mi to było obojętne.
To było jak w piosence: „Przewróciło się? Niech leży!” Trzy razy je wzięłam i trzy razy spóźniłam się do pracy. Do tego musiałam tramwajem jechać, bo nie mogłam trafić kluczykiem do stacyjki. To było dawno. Gdzieś je wsadziłam, a teraz zaczynam kombinować czy aby ich nie poszukać. Zrobiłam się wredna. Wyobraziłam sobie, jak moi faceci (syn i mąż) miotają się w brudnych i dziurawych skarpetkach, każda innego koloru. Widzę jak jedzą chleb z margaryną. Do tego suchy chleb, bo żaden nie pomyślał o zakupach. Od lat próbuję usamodzielnić ich. Jak nie wydam polecenia, to nie ruszą się. Ostatnio poprosiłam, żeby weekend był mój. Mieli gotować, wymyślać rozrywki, planować na przyszły tydzień. Skończyło się na tym, że na obiad chiński makaron zalany wrzątkiem, a w ramach rozrywki mogłam sobie poczytać stare gazety. A w poniedziałek miałam już dać spokój, bo nie ma czasu na kaprysy. Mówiłam im, że nie zgadzam się, że nie podoba mi się to, że bardzo chciałabym być troszkę dopieszczona.
Eureka!!!!!!!!! To moja wina.
Przewinęłam sobie tekst i wyszła mi laurka na moją cześć. Wszyscy są leniwi, a ja robotna. Co by było, gdybym ogłosiła strajk?
A co z tym objadaniem się? To rodzaj samookaleczenia? A może w ten sposób podświadomie próbuję pokazać bliskim, że coś się ze mną dzieje? Jeżeli tak, to mogę sobie dać spokój. Przytyłam prawie 20 kg w 3 miesiące, a pewnie to nie koniec.
Złapałam się na tym, że nawet nie kontroluje tego, że pochłaniam kolejną porcję jedzenia. Wieczorami nie pamiętam, co jadłam cały dzień. Czy nie ma metody na zamianę sposobów robienia sobie dobrze? Dlaczego uczepiłam się jedzenia? Czy dlatego, że w dzieciństwie rzadko bywało coś dobrego na stole?
Za dużo pytań. Jutro znowu pół dnia podlizywania się do rehabilitantki i nauczycieli syna. System jest, jaki jest. Po takim wypadku, bez pomocy ludzi ze szpitala, nie zawsze legalnej, mogłabym dzisiaj pampersy zmieniać synowi, a nie upominać, że spóźnił się pól godziny z powrotem od kolegi.
Pani doktor, gdzie się wymienia baterie kobietom tak zmęczonym jak ja? Znowu się użalam nad sobą.
Pewnie nie robiłabym paniki, ale coraz częściej i mocniej myślę o ucieczce, wszystko jedno, w jakiej formie. Rzucić wszystko w cholerę. Nic im już nie grozi. Poradzą sobie.
Dość tego biadolenia.
Pozdrawiam.
Witam Panią,
wiele, bardzo wiele wątków splata się w Pani mailu i może być trudno o tym wszystkim rozmawiać mailowo (a już napewno będzie trudno o wszystkim naraz). Pozwolę sobie więc trochę te wątki uporządkować - choć może Pani ma w sobie inne uporządkowanie spraw :-)
Wątki:
- Siły i słabości - trudność w rozpoznaniu granic swojej siły i swojej słabości. Lęk przed słabością, przed okazaniem jej, pozwoleniem sobie na przeżywanie jej. Tak jakby samo dopuszczenie tej świadomości miało zniszczyć Panią.
- Odpowiedzialności - przejmowanie odpowiedzialności za bliskich.
- Jedzenia.
- Poszukiwania ucieczki (leki).
- Doświadczenia dorastania w rodzinie, w której obecny był alkohol.
- Zamknięcia w sobie traumatycznego doświadczenia związanego z wypadkiem syna.
- Zamknięcia w sobie doświadczenia zdrady męża.
Jest Pani mocną kobietą, ale nie wszechmocną. :-) Trochę to wygląda tak jakby Pani nie czuła, nie widziała granic swojej siły. Tak jakby trudno było Pani zaakceptować taką naturalną ludzką słabość w sobie.
A my wszyscy mamy w sobie zarówno siłę, zdolność mobilizacji, jak i słabość, więc prawdą o Pani jest też to, że czasem jest Pani zmęczona, że chciałaby Pani, aby dla odmiany, ktoś zajął się Panią, żeby wziął odpowiedzialność, zwolnił z konieczności ciągłego bycia gotowym.
Marzy się Pani odpoczynek. W tym Pani "lesie" nie ma jakiś ekstrawagancji - jest malowanie, czytanie, odpoczywanie. Próbowała Pani nawet wziąć dla siebie trochę tego odpoczynku - sobota miała być dla Pani. Ale się Pani wystraszyła - czego? Czy tego, że będą głodni? że nie zjedzą? że zrobią bałagan? że będą niezadowoleni? Czego się Pani wystraszyła tak naprawdę? czy warto było oddać za to coś, czego Pani potrzebowała?
Siła jest "dobrem odnawialnym" - wyczerpuje się w stresie, w działaniu, mobilizacji (dawanie), a odradza się w odpoczynku, oddaniu się pod opiekę (braniu). Dawanie i branie muszą być w równowadze - tylko wtedy możliwe jest stabilne dobre samopoczucie. Jakiekolwiek trwałe wychylenie powoduje problemy.
Mam wrażenie, że Pani chce zaprzeczyć tej równowadze. Gdy czuje Pani zmęczenie, stara się Pani jeszcze mocniej zmobilizować. "Nie powinnam się użalać, biadolić" - nie powinnam?... Co by się stało gdybym jednak sobie na to pozwoliła?... Kto tak mówi, że nie powinnam?
Szuka Pani sposobu żeby się doenergetyzować, zmusić do jeszcze większego wysiłku, podczas gdy Pani ciało i psychika woła o odpoczynek. Czy Pani słyszy "bohater jest zmęczony"? Tu jest jedna (choć nie jedyna) z odpowiedzi na pytanie - dlaczego tyle jem, dlaczego akurat na jedzenie "mnie wzięło" - jedzenie jest skojarzone z najprostszym sposobem uzyskiwania energii. Jest dla Pani dość „kosztownym” sposobem na "pozbieranie" się.
Z odpowiedzialnością to jest tak: im więcej Pani weźmie na siebie, tym mniej zostanie dla bliskich. Często ludzie oddają swoją odpowiedzialność bez walki (zwłaszcza dorośli, nastolatki zazwyczaj walczą o nią). To w pewnym sensie dość wygodne. Nic nie trzeba robić, a jak cos nie wyjdzie to "nie moja wina - nie moja decyzja, nie moje wykonanie". To bardzo stabilne układy: kogoś z nadodpowiedzialnością i nieodpowiedzialnego.
Jak Pani robi obiady to ani mąż, ani syn nie mają takiej okazji, ani takiej potrzeby, aby o tym pomyśleć - zawsze jest gotowe. Usamodzielnianie nie polega na powiedzeniu "mógłbyś to robić sam" tylko na realnym pozostawieniu tej sprawy drugiej osobie. Gdyby Pani konsekwentnie brała dla siebie "wolną sobotę" - oni mieliby okazję, nauczyć się dbania o siebie w tym czasie. Mieliby taką potrzebę, być może też mieliby okazję rozsmakować się w tym. Ale na początku musi się taka zmiana spotkać z oporem - oto zachwianiu ulega stabilny układ - ludzie nie lubią zmian. Wygląda to tak jakby Pani uważała, że może Pani wprowadzać tylko takie zmiany, na jakie ma Pani akceptację rodziny (tej pierwotnej i obecnej). Ta zgoda może być wyrażona wprost albo nie wprost, ale musi być, bo inaczej Pani się wycofa ze swoich zamierzeń.
Pani syn uratował się. Jest w cudowny sposób ocalony. Nie leży w pampersach - mógł leżeć, ale nie leży. Więc wymagania musi mieć adekwatne do swojego stanu zdrowia i możliwości. To bardzo służy rozwojowi dziecka, gdy rodzice reagują na to, kim są ich dzieci, a nie na to, kim mogłyby być. :-)
Na tym muszę narazie skończyć, choć wiem, że w Pani liście jest jeszcze wiele innych treści. Proszę mi napisać, czy chciałaby Pani dostać namiar na kogoś (psychoterapeutę) w Pani mieście – myślę, że byłaby to dla Pani najlepsza pomoc - spotykać się z kimś bezpośrednio.
Serdecznie pozdrawiam –
Ela Kalinowska
Witam. Dziękuję za poświęcenie mi swojej uwagi. List przeczytałam, teraz go trawię. Byłabym mocno wdzięczna za kontakt z psychoterapeutą. Dzisiaj poczułam wiosnę :-)))
Serdecznie pozdrawiam
Zobacz także: Jak uzyskać profesjonalną pomoc psychologiczną on-line?